piątek, 7 stycznia 2011

Ty...

myślę, że jesteś tutaj za rogiem...że zaraz złapiesz mnie za kark, jak to zwykłeś czynić, gdy chodzimy razem ulicą. podoba mi się to niewinne wyuzdanie, jak spojrzysz niby mimochodem na mnie i chwycisz pewną ręką. podoba mi się ta giętkość, prędkość, siła, przyłożenie, męskość.

uda razem złączone, wszystko skierowane w jedną, Twoją tylko stronę.

zamykam oczy, plotę z włosów warkoczyk, uśmiecham się rozkosznie. pachnie, sprośnie...na raz dwa trzy weź mnie...proś mnie...dam Ci wszystko co chcesz, jak na wędce załapana złota rybka wnet.

dłonie moje, nieprzytomne błądzą, smakują niedotykalny świat, inny odnajduję w sobie stan. ten bez lęku, bez niemiłych dźwięków, bez tchu zaklęta w policzek Twój, o wielki...mój...jedyny...na skrawku materiału zaczyny, kawałka miłości, jak wypiek, słodki, jak te bułki ze śliwką, to nie są półśrodki.

kawałek serca daję na dłoni, parskam w przestrzeń niczym mały konik...biegnę do Ciebie rozmarzona, niczym młoda żona, ona...szalona, spod cienia grzywy fantazje, oczy, konam...wtulona, na zawsze na chwilę, na dni parę, na szczęścia szalę rozłożę nas dwoje, po równo, po połowie...

kochania ułamki niczym drzwi, te od tej tylko klamki, zamknięte w jedną stronę, zatrzaśnij proszę za mną, szalone...

oczy Twoje dotykam, usta, głowa szczęściem wypełniona i jednocześnie pusta...lekka niczym chusta...rozłożysta, zaiste istnie krwista. miłością serce rozpalone, gna w tę samą stronę...jak chmury wiatrem gonię, jak toń Twych zielonych oczu, tak w nich tonę, w sercu uczuciem płonę...głosy, tylko one...kradzione....spojrzenia ukradkiem wtopione.

kładę się spokojna, Twoja.

widzę obraz, łanem zboża malowany, uśmiech Twój w trosce zatapiany, jakbyś codziennie malował od nowa, tylko dla mnie, dla mego słowa. widzę jak spoglądasz, cicho..., jak otwierasz wrota, jak głaszczesz pędzlem nicość. jak obracasz głowę widzę, jak się na ten obraz zawstydzę, jak się czerwienię wszędzie, co z nami teraz będzie...jak rośniemy w siłę, jak zamykamy się od świata na chwilę...jak zastygamy oboje w sobie, jak mamy tylko siebie nas dwoje.

na koniec widzę światło, widzę duszy zwierciadło i łagodność oczu Twoich stadło, galopuje ku mnie szalone, bicia sercem okupione...zatrzymaj je na chwilę, jak nieuchwytne motyle, za ile, za mile, jak cichutko Ci do ucha kwilę.

zasypiam powoli, mimo woli, to się dzieje jak na hamaku, w słodkiej miłości niewoli. odpływam naga, jak na szali położona łagodności Twojej przeciwwaga. bezpieczna do szczęścia wystarczam. konieczna, z tendencją sprzeczna, waleczna, kręcący świat się wokół, niebezpieczna.

a teraz tylko ten zapach w powietrzu. z nim zasypiam. w Ciebie wyobraźnią wtulona między obojętność a szaleństwo włożona, na półkę jak książka z okładką spaloną, gdzie tytułu brak na obwolucie, gdzie rozdziały piszę... wstydliwe knucie, istne przeżywając szczęściem zatrucie...

zostań mi, proszę, nie w skrócie...

morsko mi








młody człowiek się zawziął stanął i wyszło coś takiego...myślę, że to będzie mój motyw przewodni do nowej kuchni, jeśli ją w końcu przysposobię...kiedyś. morsko mi...

koniec tygodnia

czasem w piątek tracę wątek
z kolei w sobotę mam na coś innego ochotę
w niedzielę natomiast wiem niewiele...
i tak przychodzi poniedziałek tygodnia najnudniejszy kawałek
a potem wtorek, kiedy widzę kłopotów worek
na raz środa nowa przygoda
i czwartek wyliczanka z kartek

no i znów piątek tygodnia koniec, a dla mnie początek.